poniedziałek, 12 grudnia 2011

Ballada o nienazwanych

Było ich tylu, że słońce sierpniowe
By ich policzyć - nie miało promieni
Przeważnie - młodzi. Najczęściej - z fabryki,
z zakładów produkcyjnych, stoczni, hut...
Wąsaci prawie wszyscy, w swych roboczych
Kombinezonach, nieumyci, z papierosem,
Czasem - i z flaszką. Wchodzili w ten wrzesień
Jak w nową, czystą ulicę, gdzie wiatr
Firankę białą trzepie, zapach niesie
Pierwszej kwietniowej burzy nieznanych im wiosen.
A przecież byli jeszcze nienazwani...

W historii naszej, w każdym pokoleniu
Zdarzali się - podobni. Filomaci
Orlęta i Czwartacy i chłopcy z AK,
I kosynierzy, i podchorążacy
Ale - jak nazwać tych dziesięć milionów?
Teraz, kiedy na Mokotowskiej tylko kilka cieni?
I wszystkie linotypy, maszyny - o bruk?
I na ich głowach, plecach ZOMO gra
melodie dzikich pałek?

Ilu - teraz? Ilu z nimi?
Ilu - przeciw nim?

Grudniowe słońce liczyć ich już się nie waży
bo lepiej, żeby żadnej nie oświetlać twarzy
zbyt jasno, bo za ostro wyjdzie na odbitkach
To oni właśnie, których zdradzono o świcie.
Matko, równo pamiętaj o obu swych synkach!
Jeden, w szarym szynelu, stoi z karabinem.
Przeciwko władzy ludu - władzy PAŃSTWA strzeże.
Drugi, internowany - siedzi w Białołęce
i wie, że brat rodzony, który jest żołnierzem,
Będzie musiał na rozkaz ich strzelić mu w serce
I rozstrzelać od razu troje ich. Bo jego i matkę,
I to wszystko, co w czerwcu zasiane,
Tamtego roku - bujne tak wydało ziarno
I to wszystko, co w jednym słowie się zawarło

Wiara
Nadzieja
Wolność
SOLIDARNOŚĆ